ŻADNYCH WYJŚĆ AWARYJNYCH (rozmowa z Rafałem Gorzyckim)

Untitled collage (1).jpg

Swoiste wibracje Psa Andaluzyjskiego znów to zrobiły – już po raz piąty (!) przyszedłem tam nie planując niczego, a wyszedłem z nawałnicą myśli po kolejnej wyimprowiowanej rozmowie, powstałej wyłącznie na fali pokoncertowych emocji i przemyśleń.  Jak zwykle nie byłem na bieżąco pewien czy się udało, ale w trakcie spisywania przyszedł spokój i radość.

Rozmowa z Rafałem Gorzyckim / 31.05.2018 / Pies Andaluzyjski, Poznań

Jak na ciebie działa taka sytuacja jak dziś? Mam na myśli niemal całkowity brak publiczności…, choć widziałem, że płyt przed chwilą poszło sporo (śmiech).

Tak i to bardzo miły akcent w takich okolicznościach. A to o co pytasz jest zawsze trochę frustrujące, trochę zagadkowe… Mam świadomość, że Ala [Zygadlewicz] musi ponieść ustalone koszty i trochę mnie to uwiera – rozmawialiśmy przed koncertem o tym, że wczoraj byłem na występie Jana Garbarka w operze w Bydgoszczy. Przyszło 650 osób, koncert wyprzedany, a sama muzyka bardzo komercyjna, polukrowana, sweet jazzowa. Moim zdaniem było to dość wtórne granie, oczywiście są to sprawni wykonawcy – rzemiosła im nie odmawiam – ale sam nie tego oczekuję i nie tego szukam w muzyce, a ludziom się podobało. Był facet z Indii, fajnie wyglądał, dobrze śpiewał, grał na nietypowej perkusji i publiczność to kupiła. Natomiast muzyka, którą wykonuję, przygotowuję i komponuję, po pierwsze wymaga jakiegoś przygotowania i osłuchania. Jest kierowana do świadomego odbiorcy, przez co ma niską możliwość przebicia się do wysokonakładowych mediów. Są wyjątki, jak na przykład Marcin Masecki, choć on jednak jest pianistą – myślę, że polska pianistyka i wiolinistyka to takie dwa tory, które się przyjęły i artyści z tych kręgów są nieco bardziej szanowani. Jest kilka takich nazwisk, które tworząc niekomercyjną muzykę, powiedzmy autorską, radzą sobie dobrze i frekwencja na ich koncertach bywa lepsza, ale to też nie jest reguła. Rozmawiałem niedawno z Olem Walickim, który grał w Łodzi Kaliskiej i wiem, że przyszło bardzo mało osób. Wojtasik grał na jakimś festiwalu w dużym mieście, gdzie przyszło chyba 30 osób, a jest to przecież czołowa polska postać w tych kręgach, może obok Małka… Więc jeśli w tak gorący weekend, gdy miasto jest puste, w małym klubie jest łącznie może 10 osób, to nie jest to nic szokującego. Chociaż przyznaję, że biorę to osobiście do siebie i zawsze to przeżywam. Może nie jakoś bardzo głęboko, bo to nie jest pierwszy koncert w moim życiu, gdy zdarza się coś podobnego. Wiem na co się zdecydowałem swego czasu i to nie jest droga mlekiem i miodem płynąca.

Jasne. Wspomniałeś o rzemiośle – słuchając cię dzisiaj nie miałem wrażenia by cokolwiek cię ograniczało. Czy czasem wiedza i umiejętności mogą być paradoksalnie obciążeniem, czy są tylko na plus?

Swoboda zawsze jest błogosławieństwem, choć to złe słowo, bo mówi nam o czymś co nie jest od nas zależne, o jakiejś łasce. A tutaj tak nie jest – to najczęściej ciężka praca plus ewentualny talent. Na temat talentu się nie wypowiadam – jest czymś bardzo trudnym do zbadania i zmierzenia, natomiast na temat pracy mogę powiedzieć coś więcej, bo zawsze byłem pracowity, dlatego, że uważałem się za mało utalentowanego i to co mogłem robić to właśnie pracować. Teraz ta praca jakoś owocuje i to nigdy nie jest przeszkoda, bo uzyskana swoboda staje się drogą umożliwiającą ci przekazanie tego co masz w sercu i umyśle na język dźwięków. Powstały w ten sposób język jest tak precyzyjny, że nie ma przekształceń i to słychać u Coltrane’a, Shortera, kilku wspaniałych kompozytorów współczesnych, barokowych czy klasycznych… Czym innym jest rzemiosło traktowane w sposób zimny i analityczny, czyli ciągłe powtarzanie pewnych schematów i tak dalej… Jeśli takie podejście stanie się priorytetem, to faktycznie powstaje problem, bo dochodzi do odcięcia muzyki od tych mniej weryfikowalnych sfer, które są – moim zdaniem – ważniejsze; a na pewno, nie mniej istotne. Właśnie tam muzyki jest więcej niż w rzemiośle. Pamiętam takie słowa nieżyjącego rosyjskiego profesora fortepianu, o tym, że wirtuozeria jest skutkiem ubocznym muzykowania. Wydał też bardzo ciekawą książkę dotyczącą ćwiczeń. Niby dotyczy tylko pianistyki, ale spokojnie można to zaadoptować na inne instrumenty. Pisał o tym, że technika nigdy nie może być celem i nie wolno o tym zapomnieć, ale tak często bywa i znam takich artystów, których dźwięki są biegłe, a mimo to nie poruszają.

Wobec tego, co bardziej buduje dla ciebie skuteczność muzyki, forma czy artykulacja?

Tych wartości bym sobie nie przeciwstawiał, ale formę i treść jak najbardziej! Przepraszam, że ci zmieniłem pytanie (śmiech).

W porządku (śmiech).

I tak postanowione pytanie jest bardzo ciekawe – różni twórcy mają na to wiele ciekawych teorii. Znamy Gombrowicza, który wciąż od formy uciekał, próbował się jej pozbyć, ale wciąż ta gęba zostawała, a z drugiej jest Mrożek i bohater chcący do niej wrócić, bo cała jego rodzina to jakieś anarchistyczne freaki. Są różne perspektywy i drogi, ja sam uważam, że w dzisiejszych czasach nie można zignorować żadnego z tych elementów. Działo doskonałe o którym każdy artysta marzy – niezależnie od tego co by robił – zawiera właśnie jeden i drugi czynnik. Oczywiście są ekstremalne próby pójścia inną ścieżką i łamania formy…, ale wtedy dla mnie wartość estetyczna takiej muzyki jest często niska. Takim człowiekiem, którego intelektualnie podziwiam jest kompozytor muzyki współczesnej Helmut Lachenmann, ale z drugiej strony słuchanie jego… w zasadzie anty-muzyki, bo to jest jakiś protest czy może bardziej pomysł, na tworzenie muzyki w sposób niemuzyczny, jest czymś intrygującym, ale nie do końca spotyka się z moimi potrzebami. A takim dziełem doskonałym są dla mnie dzieła dodekafonistów, choć mam kilku ulubionych, to właściwe wszystkich… I tam przecież dominuje taka bardzo matematyczna, polifoniczna forma, ale jest w tym piękno. Jak słucham koncertu fortepianowego Schönberga, to mnie tak ogromnie porusza…

Teraz chciałbym zahaczyć o dzisiejszy koncert, trochę podzielić się odczuciami i przejść do pytań – dla mnie większość tego co się wydarzyło to była jakaś mikstura nastroju, narracji czy opowiadania i jakiegoś obrazu, który czasem był w ruchu, a czasem stał, ale zmieniały się w nim barwy. Raz ta muzyka szła w moim kierunku i angażowała, a raz dawała się obejrzeć, troszkę z dystansu. Te elementy były jednak bardzo spójne. I teraz – czy komunikat muzyczny można jakkolwiek zaprogramować? Czy ty stawiasz sobie jakiś cel, w takim sensie, że chciałbyś by ludzie coś konkretnego odebrali? I czy w ogóle jest teraz jakieś naczelne podejście, które najbardziej cię kręci? Przed koncertem rozmawialiśmy o tym, że takie granie „na złamanie karku” już nie do końca cię interesuje i że raczej odcedzasz środki…

Próbując programować odbiór natychmiast jesteś na pozycji przegranej, bo próbujesz panować nad czymś czego nie jesteś w stanie przewidzieć. Sens ma tylko sytuacja w której to co robisz wychodzi z potrzeby umysłu i serca, czyli to musi być prawdziwe od wewnątrz, a nie poukładane na zewnątrz. A jeśli chodzi o drugą część pytania – gęsta faktura, dużą gęstość barw i brzmień jest uzasadniona wtedy kiedy sytuacja muzyczna tego jakoś wymaga i oczywiście są takie etapy, w życiu muzyka, gdzie to podejście techniczne – atrakcyjne chyba bardziej dla oka niż ucha – to jest pewna pokusa i każdy chyba przez to przechodzi, ale niektórzy to wypuszczają i idą dalej. A jeśli tego nie zrobią to ich muzyka staje się przewidywalna, monotonna i ostatecznie nudna. Tak niestety – z całym szacunkiem – grał Trilok Gurtu u Garbarka, wciąż forte, bardzo gęsto, szybko wchodząc w tę ekspresję niemal krańcową, tym samym blokując sobie drogę, ponieważ już nie było od czego się odbić… Trochę mnie to zaskakuje, że tak doświadczeni muzycy postępują w ten sposób, może czują, że to działa? Publika, ostatecznie, reagowała żywiołowo… Ja jestem teraz na takim etapie, że liczy się przede wszystkim nastrój, impresja i ich głębszy wyraz. A efekt? Chyba jest drugorzędny. Czasem zagram gęsto, ale – mam nadzieję – nie robię tego w sposób permanentny bo sam bym się tym znudził (śmiech). Lubię zmiany i ten duet jest przestrzenią gdzie można to robić, bo z założenia nie gramy wcześniej przygotowanych kompozycji. Każdy z nas gra w X projektach, Marek [Malinowski] gra dużo Bacha, ja sporo komponuję i dlatego czułem potrzebę by to złamać i trochę wyżyć się na bębnach, ale właśnie nie w tym sensie hałaśliwym, tylko w sensie podejścia całkowicie otwartego, spontanicznego i impresjonistycznego. Nie mamy żadnego planu i nawet nie wiedzieliśmy czy zagramy jeden czy dwa sety (śmiech).

A to ciekawe – ja jednak bardzo oddzielam 2 ostatnie utwory od reszty setu i powiedzmy pierwsze 5-6 minut, gdzie czułem to tak jakbyście się odrobinę jeszcze nawzajem szukali, a potem coś się zakleszczyło i mimo wielu zmian udało się zbudować głęboką spójność. Każdy z Was pisał trochę swoją opowieść, ale byście wciąż złączeni, no właśnie – na ile trzeba być połączonym tylko ze sobą, a na ile, w tym przypadku z Markiem i całą sytuacją odbywającą się na zewnątrz?

To jest bardzo dobre pytanie. Szczególnie przy muzyce improwizowanej sensu stricto, bo jest tak dużo elementów i okoliczności, które na to wpływają, że bardzo trudno jest osiągnąć taki stały, wysoki poziom koncentracji, kontaktu i swobody. Dziś np. Iga – ta 1.5 roczna dziewczynka – jednak nam przeszkadzała. Sam mam małe dziecko i nie mam przecież o to pretensji, ale wystąpił duży dyskomfort i myślę, że to jednak nie powinno mieć miejsca. Stąd biorą się później takie meandry, w które się zapuszczasz albo sam albo z kolegą i potem musisz z nich jakoś wybrnąć. To zawsze sinusoida i wspomniane przez ciebie skupienie do wewnątrz i na zewnątrz, to w pewnym sensie, naczynia połączone. Są artyści, którzy potrafią zagrać koncerty, które od pierwszej do ostatniej sekundy mają TO, ale jest to bardzo trudne i rzadko się udaje. Dlatego warto mieć jakieś szkielety czy drobne znaki, sygnały, drogowskazy, gdy występuje jakaś mielizna to jedno ustalone spojrzenie, może nas z tego wydobyć, gdy gramy jakąś melodię, temat, schemat rytmiczny czy harmoniczny, albo coś artykulacyjnego. Taki pomysł miałem wczoraj, że gramy staccato dwa dźwięki, chłopaki – bo graliśmy jeszcze z Wojtkiem Jachną – grali dwa dźwięki cis i gis, a ja w tym czasie gram na bardzo spreparowanych bębnach, a dziś stwierdziliśmy, że nie będziemy przygotowywać żadnych wyjść awaryjnych, bo to też jakaś droga i przygoda. Trochę operacja na otwartym sercu, a cała sztuka polega na tym by wyczuć te meandry i z nich wybrnąć. Na ile to dziś się udało? Nie wiem. To jest proces. Ja czuję, że bywało różnie.

Wspomniałeś o tej sytuacji z Igą, to teraz zabrzmi śmiesznie, ale dzięki niej zahaczę o pewien problem dorosłych słuchaczy – przez ostatni rok wielokrotnie doświadczałem tego, że publika w Polsce (bo nie wiem jak to wygląda w innych krajach) ma problem ze słuchaniem ciszy. Natychmiast gdy ona się pojawia, ludzie chyba czują jakiś dyskomfort i muszą ją zakłócić, co mnie przeokropnie… no (śmiech). Nieważne co. Jak ty sobie z tym radzisz?

Muszę ci powiedzieć, że albo to ja mam duże szczęście, albo jest coś takiego w muzyce, którą wykonujemy, albo może gramy w miejscach, gdzie słuchacze są jednak ukształtowani i przygotowani, a pewnych miejsc też w naturalny sposób unikamy, ale te części kantylenowe, wyciszone, grane na koncertach w ostatnich latach to fragmenty, gdy czuję, że ludzie ich słuchają w dużym skupieniu. Są zaangażowani i jakoś się im oddają, może to taki nasz mały sukces? A może z tego co mówisz wynika, że wcale nie taki mały? Jakoś potrafimy tych ludzi – nie chcę powiedzieć zahipnotyzować – ale zaintrygować na tyle tą rzadką fakturą i subtelną dynamiką, że oni w to wchodzą. Mimo to myślę, że twoje spostrzeżenie i uwagi są trafne. Świat w którym żyjemy jest światem szybkich klipów, nagłych bodźców i ogromnego lęku przed nudą. Czytałem o tym ostatnio ciekawy felieton, że cały ten proces – kidult – zaczął się w Ameryce już w latach ‘90, takie połączenie dzieciaków i dorosłych. Co polega na tym, że dorośli nie chcą dojrzewać, boją się odpowiedzialności, mają ogromne kolekcje zabawek, gier komputerowych i filmów przygodowych, żeby uciec od przemijania i faktycznie widać, że to się dzieje. Ten pościg za przyjemnością jest tak priorytetowy, że jakaś diametralnie inna postawa traktowana jest jak coś niepokojącego, przez co ludzie stają się niespokojni… Wiesz graliśmy koncert w takim mainstreamowym klubie w Bydgoszczy – Eljazz – bałem się tego koncertu, bo tamtejsze koncerty są zwykle… konserwatywne. Przyszli ci – za przeproszeniem – wąsacze i kurczę… bardzo im się spodobała nasza muzyka – tak bili brawo, że zagraliśmy bis i wiem, że była to szczera reakcja. Było mi wtedy bardzo wstyd, że postawiłem tych ludzi pod jakiś jeden wzór, a może to też nasza zasługa, że potrafiliśmy ich w jakiś magiczny sposób zainteresować? Jeśli tak, to jest to największy komplement jaki samemu sobie mogę sprawić.

Zdjęcia pochodzą z materiałów artysty dostępnych na Facebooku

Dodaj komentarz