
Tomasz Pawlicki powiedział mi swego czasu: Trio jest optymalne i wiele przykładów z historii by to potwierdzało. W duecie jest bardzo szybka i bezpośrednia wymiana piłek. W trio jak jeden silnik szwankuje to drugi i trzeci bierze to na siebie i jest większa zabawa.
A co jeśli szwankują dwa silniki, tworząc duet w ramach tria i – co gorsza – nie są tego świadome?
Gburek, Giżycki, Aleksandrowicz / 24.I.2019 / Pies Andaluzyjski, Poznań
Przez cały koncert miałem więcej niż silne wrażenie jakby znaleźli się obok siebie: doświadczony profesor prowadzący z rozmachem poważny i porywający wykład, oraz dwaj chłopcy bawiący się w piaskownicy; ewentualnie studenci, którzy podczas tego wykładu wymieniali aktywnie doświadczenia ze zdobywania kolejnych poziomów w przygodowej grze komputerowej. Co niemal zatrważające – byli chyba przekonani, że słuchają wykładowcy i biorą, merytorycznie, czynny udział w wydarzeniu.
Tu pozwolę sobie na jeszcze jeden cytat: Wiem kiedy zagrać i kiedy odpuścić i to jest ważne, bo wielu muzyków nie zna limitu, a czym jestem starszy, tym bardziej cenię sobie miejsca, gdzie lepiej nie położyć dźwięku, albo gdzie wykreować wielką dynamikę (Maciej Sobczak).
Tego wieczoru objawiło się to w pełnej krasie, a w przypadku Stasia Aleksandrowicza w arcyskrajnej formie – zadowolony od ucha do ucha, spocony, zaangażowany, pewny swego i… co chwila stawiający krok w przeciwną – niż sugerowana przez Jeffa Gburka – stronę, co z czasem pozostawało wprost nie do zniesienia; szczególnie gdy spokojniejsze, rozrzedzone, przeciągi nagle pokrywała lub przerywała lawina: chaotycznych, nadekspresywnych i pozbawionych płynności uderzeń. Niech za jeden przykład posłuży nagłe walnięcie w centralę w chwili gdy zapanowała cisza mająca zakończyć koncert… A to tylko kropla w morzu popełnionych nieporozumień.
Niestety, niewiele lepiej z grą Michała Giżyckiego na saksofonie i klarnecie. Przyznaję, że wymieniliśmy wiadomości po koncercie, poszlakowo zaznaczając swoje stanowiska i wiem, że Michał nie jest z niego w pełni zadowolony. Ja na bieżąco nie potrafiłem powiedzieć jaką – moim zdaniem – jego dźwięk zdradza emocję czy stosunek do kreowanej muzyki. Moje uszy wykuły jednak jeden zarzut trzymający mnie do dziś, a który zaznaczyłem we wstępie: całkowite zaprzestanie słuchania gitary, na rzecz współdziałania z perkusją, czego efekt – trwająca nieprzerwanie dychotomia – regularnie dotykał granicy mojej wytrzymałości.
Jaka to więc była gra, że krytyka współtowarzyszy sięga tak wysokiego poziomu? Dojrzała. Przypominająca mówcę, średnio co 10 minut podnoszącego napięcie, jednocześnie samemu wchodząc w jakiś wewnętrzny dialog z wypowiadanymi słowami. Robił to spokojnie, ale też uderzająco i olśniewająco. Swobodnie, powoli osiągał kolejne dramaturgiczno-strukturalne wyniki, jakby wciąż budując następne zakręcone pomosty, prowadzące na nieco wyższe niż przed momentem, wzgórze. Używał wielu efektów: od rozpuszczających czy upłynniających frazy, po rozłupujący, a raz czy dwa, przewiercający przez czaszkę – niczym pręt – strumień.
Można by zapytać, dlaczego tak usilnie twierdzę, że wina leży po stronie Staszka Aleksandrowicza i Michała Giżyckiego? Może – skoro oni grali ze sobą – to Jeff Gburek powinien do nich dołączyć? Moja odpowiedź jest prosta – raz, na jakieś kilkadziesiąt sekund (?), to uczynił. Zakładam, że w poczuciu bezsilności i z pewną dozą sarkazmu; pykając wspólnie, przepraszam za dosadne wyrażenie, trywialne dykteryjki, co też przez resztę wykonawców nie zostało zresztą zauważone. Słuchając rezultatu, pozostało już tylko zapłakać, albo przynajmniej przetrzeć ręką twarz.
Na samym początku Jeff zapowiedział, że całość będzie się składała z dwóch części, około półgodzinnych. By dotrzymać słowa dawał stosowne sygnały (przynajmniej trzy) co jakiś czas. Nic one nie dały. Gdy ostatecznie, cudem, jakoś się zatrzymali, wziął do ręki recorder, spojrzał w stronę perkusisty i powiedział: are you gonna play all night? It was one hour. Drugiego setu już nie było.
Jak więc ocenić ten koncert? Gdybym mógł manipulować ścieżkami i słuchać tylko gitary – co usilnie próbowałem osiągnąć – byłaby to, najpewniej, cudowna przygoda. Jeśli podejść do niego jako do całości… może kuriozum to odpowiednie słowo?
Macieju! Dziękuję Ci za szczery opis Twoich emocjonalnych wrażeń. Przyznam, że początkowo poczułem się urażony Twymi efektownymi choć mało subtelnymi porównaniami. Jednak proszę – nie przejmuj się teraz czy w przyszłości. Prawdopodobnie uchwyciłem już Twój sposób widzenia. Przesyłam nagranie pierwszego setu. Drugi set był, przypuszczalnie po Twoim wyjściu, na prośbę publiczności. Być może porównanie Twojej interpretacji końcowych słów Jeffa które cytujesz, z ich tonem który miał zgoła odmienny sens, skłoni Cię także do reinterpretacji pozostałych wrażeń. Może wtedy ma szansę ukazać się Tobie pełniejszy lub bardziej precyzyjny obraz tamtych chwil, wytworzonej materii muzycznej, może i dalszych kontekstów. Dla mnie osobiście nie był to łatwy koncert. Oczywiście często mieliśmy różne podejścia czy kierunki, ale w porównaniu do dwóch poprzednich naszych występków tym razem zaobserwowałem także sporo blokad komunikacyjnych i przepływu energii, które raz akceptowałem, czasem omijałem by za chwilę zacząć się z nimi zmagać. Spowodowało to momentami duże napięcia i kontrasty. Jednak moim zdaniem elementy te są przydatne do tworzenia nowych jakości i dróg, szczególnie w przypadku muzyki swobodnie improwizowanej.
Wielkie dzięki za tę odpowiedź. Sławek Janicki mi kiedyś powiedział – i zgadzam się z nim – że zarejestrowane nagranie koncertowe nabiera zwykle innego sensu niż podczas bezpośredniego słuchania i to może być interesujące. Często lubię mówić, że maszyna słyszy inaczej niż ucho i głowa, więc teraz tych różnic jestem bardzo ciekaw. To nie będzie oczywiście reinterpretacja wrażeń koncertowych, one były takie jakie były.
Zresztą, moje podejście do nagrań nie jest jednoznacznie pozytywne ;-). Pisałem o tym jakiś czas temu tak: „moja relacja z płytami jest raczej chłodna (choć wyjątków od tej reguły nie brakuje). Po prostu słuchanie koncertu bezpośrednio ze sceny – gdy siedzę, nieco pochylony, w pierwszym rzędzie i na przykład bębny, talerze i saksofon słyszę bezpośrednio z nich samych (a nie z głośników), a gitary wprost ze wzmacniaczy – to są to warunki, uważam, dalece nieporównywalne z jakąkolwiek płytą, niezależnie od sprzętu na jakim byłaby odtwarzana. Wówczas (czyli na koncercie i w pierwszym rzędzie) całokształt dynamiczny: amplitudy, napięcia, odpuszczenia, wzrosty, opadania, spokój, niepokój… idą wprost z palców, przepon, gardeł czy nóg muzyków, wszystkie barwy są pełne i uderzające, a zagęszczone muzyką powietrze; kiedy dźwięk jest też odczuwalny fizycznie, wibruje i drga, nawet jak jest cichszy… Jeśli po takim doświadczeniu – jak idiota, nie wiadomo po co – włączam płytę, to naprawdę tego nośnika jest mi szczerze żal i mam jakąś ogromną potrzebę by się za niego wstydzić.”
Ale – jak napisałem na początku – pozostaję bardzo ciekaw. Po prostu uważam, że słuchanie teraz, to już zupełnie co innego. Co do drugiego setu – żałuję bardzo. Ludzie zaczęli się rozchodzić, minęło sporo czasu i uznałem, że szansa nań zniknęła z horyzontu.
Może jeszcze na koniec… Dla mnie pisanie tak krytycznych tekstów jest bardzo trudne i nastręcz różne wątpliwości, ale ostatecznie trzymam się tego co napisałem tutaj: https://freemusicstop.com/wspolpraca/
Przyjmując, że przez to – niekiedy – moje kontakty z muzykami mogą stać się trudne; tym bardziej DZIĘKUJĘ, za Twoje słowa.