NUCĄCY SMOK (relacja z koncertu Teo Oltera)

teoblog.jpg

Tego koncertu szczerze nie mogłem się doczekać i dosłownie na dzień przed zacząłem mieć pewne wątpliwości – niepotrzebnie.

Teo Olter solo / 23.03.2017 / Dragon, Poznań

Choć myśl o trudności, której niełatwo sprostać, długo nie odpuszczała i dostrzegam w tym lęku coś zagadkowego, ponieważ koncert solo na klarnet, saksofon, gitarę, organy, fortepian czy kontrabas nie budzi podobnych zastrzeżeń i emocji. Może wewnętrzny szacunek jaki mam do perkusji prowokuje takie uczucia?

Na dodatek, w zeszłym roku, kilkakrotnie podkreślałem w rozmowach, że koncerty młodych wykonawców mnie nie interesują i za każdym razem kiedy powiem coś tak definitywnego, to wyartykułowana przed momentem teza w kolejnych miesiącach rozsypuje się w pył i w tym przypadku jest tak samo.

Pierwszy poważny cios zadali Mother Urano, a drugi i ostateczny właśnie Teo Olter, którego autonomii, samoświadomości i niezależności myśli, bezpośrednio przekładającej się na grę, nie sposób zignorować. Na bieżąco byłem przekonany, że większość partii jest ściśle zaaranżowana i – jak się poźniej okazało – myliłem się.

Obecnie myślę, że to poczucie wynikało z dość konsekwentnego i wyraźnie odznaczającego się na kolejnych etapach występu, stawiania kroków dzielących koncert na rozdziały i podrozdziały – każda kompozycja była inna, a we wnętrzu poszczególnych utworów zachodziły zwroty zakreślające zakrzywiania wcześniej obranej drogi.

Środków do zrealizowania tego zamierzenia użyto wiele. Najbardziej intrygowało powtarzanie prostych, ascetycznych motywów z taką konsekwencją i przez tak długi czas, że nawet usunięte z faktury… funkcjonowały w świadomości, stanowiąc ważny element kreowanej muzyki.

Zresztą, dodawanie i odejmowanie poszczególnych brzmień następowało w dość sporych przebiegach i miało coś istotowo wspólnego z malarstwem, ponieważ liczył się przede wszystkim kolaż harmonijnie kontrastujących ze sobą barw – takimi przeciw-przyległościami były wobec siebie np. szczotkowania na werblu i tomie, połączone z dosadną centralką oraz gryzący, punktowy, dziki ride, dzięki czemu rozległość i spokój zderzyły się z impulsywną napastliwością.

Nową przestrzeń zbudował także fragment wykonany pałką kotłową na jednym z talerzy otwartego dość szeroko hi-hatu – poprzez rezonowanie wydobywanego dźwięku z talerzem położym poniżej, powstał ekspansywny, ale w swej plastyczności niemal pachnący rejestr.

Na wierzchu pozostawało wciąż swoiście skoncentrowane poczucie celowości, a szansa wsłuchania się w indywidualny wkład każdej z części zestawu (możliwa dzięki dominującej powściągliwości) pomagała objąć całą konstrukcję i gdy po 40 minutach zadałem sobie pytanie, czy kolejny utwór nie przekroczy przypadkiem granicy wyczerpania konwencji, to 5 sekund później, w odpowiedzi, usłyszałem ciche… dziękuję bardzo.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s