
Niedawno, w formie video, próbowałem – przez pryzmat uczestnictwa w koncertach w Poznaniu i w Gnieźnie – coś powiedzieć o nowym materiale Voo Voo. Padło z moich ust, między innymi, że mimo rozpiętości dynamicznej i różnorodności stylistycznej dominował określony język, idący z całym impetem na zewnątrz.Tak jakbyśmy aktualnie mieli do czynienia z serią eksplozji (nagłe wzrosty i dosadna emisja muzycznego promieniowania), podczas gdy na poprzedniej trasie górę brał proces odwrotny, czyli implozja.
Choćby w Czwartku: pod naporem ciszy pękały powoli ścianki czasu, które – osuwając się – powodowały krytyczne tąpnięcie, a wykreowany krajobraz uderzał swym ulotnym dramatyzmem. Właśnie to uważałem za element decydujący o biegunowej przeciwstawności Za niebawem względem 7. No cóż. Czas te słowa, poniekąd, odszczekać.
Voo Voo / 06.IV.2019 / GOK, Damasławek
Co nie znaczy, że przestałem się ze sobą zgadzać – opinia o wydarzeniach poznańsko-gnieźnieńskich pozostaje nietknięta – po prostu to co grupa zaprezentowała w Damasławku wpisuje się bardziej w krwiobieg siódemkowy, albo może dokładniej: ląduje gdzieś pomiędzy Dobrym Wieczorem, a… debiutem.
Z pierwszej płyty ma powiew chłodu i aluzyjności, a z Dobrego Wieczoru znamię transu i intensywność. Koncert przebiegał – energetycznie – w zamkniętym obiegu. Poza momentami hamującymi rozbuchane tempa (Niespiesznie, Z ostatniej chwili) i jedną dłuższą wiązanką, zespół stale podnosił ciśnienie, trzymając się odcieni szarości, co doprowadziło do pełnego zaangażowania wszystkich dostępnych zmysłów. Muzyka wlewała się obficie w otwierane dorywczo zakamarki percepcji, ale pod jednym warunkiem – utrzymania bezwzględnego skupienia.
Z mojej, pewnie żabiej, perspektywy Voo Voo – kolejny już raz – powstało na nowo. Wyświechtane określenie jakim jest zgranie bije tutaj swą nieadekwatnością i małością. Zamknięcie oczu zbliżało do spoistej, ale złożonej – przepełnionej wychyleniami i zaostrzeniami – wzajemnej cyrkulacji. Cyrkulacji noszącej znamiona ciągu zagajeń i odpowiedzi tak naturalnych, jak naturalną reakcją liści na podmuch wiatru, jest szelest. Tkankę dźwiękową, przy czytelnej i nośnej fali finezji, tworzyła – w nie mniejszym stopniu – nieustępliwość i powaga, których konsekwentne odżywianie mam za największy atut koncertu.
Tak zbudowany nastrój przetrącono, na zaledwie kilkanaście minut, łańcuchem: rozpędzonej zapowiedzi perkusyjnej, Się poruszam 2 i Nim stanie się tak…”. Jak gdyby, w jednej chwili, samotny spacer nad morzem – kiedy wszechogarniający szum wzbudzonych porywistym wiatrem mas wody oraz otaczający je przestwór nocny – został zamieniony na… zatłoczony Hyde Park, a doświadczenie krzyżujące się z metafizyką, sprowadzone do rozrywki.
Nie chcę tego ganić: może Voo Voo potrzebuje nieco rozluźnienia po utworach wymagających zwiększonej koncentracji? Może wykonawcy, zwyczajnie, to lubią? Może to krok na przeciw oczekiwaniom publiczności? (jeśli tak, to trafiony – większość jest wniebowzięta) A może wszystko razem, albo z każdego po trochu? Nie wiem. Żadna z wspomnianych motywacji nie wydaje mi się zresztą zła – zaznaczam jedynie, że doszło do zmiany kursu na taki, który cenię mniej i od którego się dystansuję.
Gorliwie krytykuję natomiast słuchaczy – wszyscy zgromadzeni, nieustannie, gadali. A gwar doskwierał szczególnie wtedy, gdy muzycy wyciszali ledwo minione nabrzmiałości. W zaistniałym hałasie byłem bezradny; za to mogę cieszyć się wolnością, bo gdybym miał w gminnym ośrodku kultury broń, to już bym tę wolność stracił.
Odnośnie repertuaru: wyróżniłbym Przybyszów i Się poruszam 1. Pierwszy wprowadzał ubezwłasnowolniający drive, a selektywność uzyskana wówczas przez Wojtka Waglewskiego – bez preparowania instrumentu (!) – zadziwiała i olśniewała. Drugi zaś rodził wrzenie, ostro i ekspansywnie potęgując presję. Ewoluował Nieud – na wcześniejszych koncertach cała jego druga część oraz zapowiadający ją skok wolumenu, zdały mi się niemal karykaturalne, a tym razem odwrotnie – trwała spójna i harmonijna kompozycja.
A propos poszczególnych warstw – bas Karima Martusewicza był raczej cichy, choć zwykle szeroki i sugestywny. Rzeźbił stanowczą podstawę, raz zaskakując prymarną rolą w modelowaniu harmonii. Wyraźniej niż kiedykolwiek stanęła na ostrzu noża różnica zdań między Rickenbackerem a Fenderem. Sam się sobie trochę dziwię, ale gram w drużynie Rickenbackera. Bystra zborność tych figur z dziarskimi wycieczkami bębnów i talerzy Michała Bryndala przypominała żywy i biologicznie różnolity ekosystem – witalny i natarczywy niczym gepard goniący gazelę, lub przyjemny i regularny jak kolejne łyki herbaty zimą.
Gitara – w partiach rytmicznych – niby często wycofana, ale wciąż wymowna i znacząca, potrafiąca bez uprzedzenia chwycić za rogi zarysowany kierunek. Pomarańczowy Rickenbacker Wojtka Waglewskiego ma pokrętne usposobienie – brzmi niczym owoc mezaliansu White Falcona ze Stratocasterem. Od Strata bierze drapieżność i bezpośredniość, a od Sokoła dostojność i feerię barw. Instrumenty Mateusza Pospieszalskiego pełniły skrajnie odmienne funkcje: od konkretnej i twardej, po chmurną i mglistą. Czasem wchodziły pewnym krokiem na przód, niekiedy ciosały riffy, a raz czy dwa – wzorem soli – wręcz się rozpuszczały, wnikając w sedno otaczających je struktur, zmieniając ich wyraz i smak (na przykład osnową klarnetu basowego).
Tę – wytworzoną z mieszaniny: rockowej ekspresji, minorowej abstrakcji i hipnotycznego wpadania – atmosferę, przypieczętowały burzowe wersje: Dokąd idą oraz F-1 z rytualnymi wokalizami w gąszczu czujnie podanych przez Krzysia Głębockiego pogłosów. Nie wiał już wtedy żaden wiatr, tylko szalała wichura, nie szeleściły liście, tylko trzaskały łamane gałęzie i upadały co mniejsze drzewa, a dookoła gęstniał sino-granatowy, oberwany bezład obłoków i wielkopańskie spojrzenia dumnych Nimbostratusów, rozproszonych dopiero – choć nie zupełnie – przez zadumę i oklaski.
Fotografia: Tomasz Szymczak